
– Jak się widzi te osoby, które wracają do zdrowia, to szczęście, tą radość i te siły, to najlepsza nagroda za ten ból. Bo jedyne, co jest minusem to ten ból fizyczny – mówi Monika Błażejczyk z Górzna, która w dniu 30. urodzin oddała choremu mężowi nerkę. Po operacji państwo Błażejczykowie zaczęli uczestniczyć w spotkaniach, podczas których opowiadają o swoich doświadczeniach związanych z chorobą nerek i przeszczepem. Takie spotkania obywały się w minionym roku m.in. w Stacji Dializ w Garwolinie.
Najczęściej to oni, a nie lekarze, są zasypywani pytaniami o wszystko. Oni odpowiadają i przekonują, że warto. Mimo lęku, który jest naturalny i mimo niemiłosiernego bólu, który towarzyszy dawcy bezpośrednio po operacji.
Monika i Radosław Błażejczykowie z Górzna w 2013 roku zdecydowali się na przeszczep rodzinny. Pani Monika oddała mężowi nerkę w dniu swoich 30. urodzin. Po udanym przeszczepie, powrocie do zdrowia zarówno dawcy, jak i biorcy nerki, oboje uczestniczą w otwartych spotkaniach z osobami, które dopiero stoją przed podjęciem decyzji o przeszczepie rodzinnym oraz z młodzieżą, której wraz z lekarzami przekazują wiedzę o dawstwie organów. Dzielą się swoimi doświadczeniami, mówią o obawach, bólu i ogromnej radości, jaką daje widok zdrowego członka rodziny, który po przeszczepie odzyskuje siły i normalne, wolne od dializ, życie.
Szok, przerażenie, złość i pytania „dlaczego akurat ja?”
Państwo Błażejczykowie o schyłkowej niewydolności nerek pana Radka dowiedzieli się w 2009 roku. Mąż pani Moniki miał wtedy 27 lat. – Zaczęło się od zwykłych badań, które miały pokazać, z czego bierze się ogromne ciśnienie męża. I tak się zaczęło, że jak już przyczyna się znalazła, to okazała się tak poważna, że niestety nerki są wyniszczone i już wtedy lekarze zdiagnozowali, że to czwarte stadium schyłkowej niewydolności nerek na pięć istniejących. To był szok – wyznaje pani Monika, która dodaje, że informacja o chorobie męża była tym bardziej trudna, że do tej pory nigdy nie chorował, był zdrowym i wysportowanym mężczyzną. Szok, przerażenie, złość i pytania, które w takiej sytuacji pojawiają się zawsze. „Dlaczego akurat ja? Co zrobiłem takiego złego, że akurat mnie ta choroba dotknęła?” Choroba przyszła wtedy, gdy pani Monika już pracowała, miała stałą umowę i wraz z mężem zaczynali planować pierwsze dziecko. Wszyscy im wtedy powtarzali, że przez tę chorobę dzieci już nie będą mieli. To też przybijało pana Radka. Szybko jednak okazało się, że życie potrafi zaskakiwać, także pozytywnie. Synek Moniki i Radka przyszedł na świat jeszcze przed rozpoczęciem dializ, w marcu 2010 roku.
Trzy lata oczekiwania na telefon, że jest dawca
Po pierwszych badaniach i leczeniu zachowawczym w szpitalu w Międzylesiu nie było poprawy. We wrześniu 2010 roku okazało się, że nerki pana Radka już nie dadzą rady dłużej pracować. Wówczas zaczęły się dializy w Garwolinie. Pierwszą dializę pan Radek miał w czwartą rocznicę ślubu. Później, jeździł na dializy trzy razy w tygodniu. Spędzał w stacji każdorazowo 4,5 godziny. Wtedy po raz pierwszy pojawiła się mowa o przeszczepie. – Wspaniała pani doktor w Międzylesiu od razu powiedziała, że najle pszy m wyjściem będzie przeszczep, ale ja wtedy nawet do niej powiedziałam, że to dla mnie jakaś w ogóle fikcja. Coś znanego z filmów, przeszczep.. Ona już wtedy mi tłumaczyła, że to naprawdę się dzieje, że rzeczywiście te przeszczepy się zdarzają i zdarzają się przeszczepy od tych spokrewnionych dawców żywych. Od razu wtedy mama Radka podjęła badania. Okazało się, że niestety nie może mu tej nerki oddać. I potem wszystko się jakoś zawiesiło. Ja też chciałam się badać od początku, ale jak to z chłopami. On wiecznie „nie, nie, nie”. Dochodził do tego fakt taki, że mieliśmy już wtedy półrocznego syna, więc też nie było opcji, żeby go zostawić. Mąż w ogóle nie chciał się za nic zgodzić. Rozmów było mnóstwo. One zawiesiły się w czasie kiedy pojawiły się dzieci, bo to było oczywiste. Najpierw syn, potem dziewczyny (bliźniaczki) małe i wreszcie ten temat wrócił. Gdy dziewczynki miały 1,5 roku zaczęłam od nowa stawiać na swoim. Mówiłam „zobacz, tyle czasu i żadnego wezwania”. A to też taki ewenement, bo od razu w grudniu 2010 roku mąż został wpisany na listę osób oczekujących na przeszczep od dawcy zmarłego. Wszyscy nas zapewniali, że zdrowy, że młody, że z popularną grupą krwi, więc na pewno telefon będzie za chwilę, szanse są bardzo duże. Okazało się, że przez cały czas dializ, czyli od roku 2010 do 2013 nie było żadnego wezwania. Osoba zajmująca się tą listą ze zdziwieniem otwierała szeroko oczy, że to niemożliwe. A jednak nie zadzwonili ani razu. I to też było psychicznie wyniszczające. Każdy telefon ze stacji dializ i trzeba by było rzucić wszystko, bez względu na to, jaki moment życia i jechać, bo albo się z takiej szansy skorzysta albo nie... Ale takiej szansy nie było. Nie wezwali męża ani razu, więc ja od nowa zaczęłam swoją robotę. I w końcu, któregoś wieczo ru mówi „dobra, już mi nie truj! Jedź, zgłoś, przebadaj się i tak nic z tego nie będzie, bo i dlaczego miałoby się udać”. To jedno zdanie wystarczyło. Ja zaraz następnego dnia zjawiłam się na stacji dializ i zaczęła się kwalifikacja – wspomina pani Monika.
Wyjątkowa trzydziestka
Pierwsze, wstępne badania oceniające stan zdrowia pani Moniki odbyło się w stacji dializ w Garwolinie. Później została umówiona na wizytę w Szpitalu Dzieciątka Jezus w Warszawie, gdzie ostatecznie został przeprowadzony przeszczep. Pierwszym badaniem była próba krzyżowa, czyli sprawdzenie, czy jest zgodność tkankowa czy jej nie ma. Okazało się, że jest i to jak na osoby nie spokrewnione jest ona bardzo duża. Po dwumiesięcznym procesie kwalifikacji został ustalony termin przeszczepu. – Przeszczepami od dawców żywych zajmuje się wspaniała kobieta pani Ola Tomaszek. To jest wulkan pozytywnej energii, świetna osoba! Zadzwoniła, że jest ok, termin ustaliła na 30 lipca 2013 roku. To był dzień moich 30. urodzin. Śmieję się zawsze, że to ja powinnam prezenty w ten dzień otrzymywać, a nie je dawać – mówi ze śmiechem pani Monika. Wtedy jej jednak do śmiechu nie było. Pani Monika wspomina, że przed przeszczepem lekarze bardzo szczegółowo mówili o ryzyku. Także o tym, że nawet po przyjechaniu do szpitala na operację, na kilka godzin przed przeszczepem, może się okazać, że do zabiegu nie dojdzie, ponieważ nie ma zgodności tkankowej, która wcześniej była. Wpływa na to wiele czynników, w tym m.in.:niewielka infekcja, zwykła opryszczka. Zawsze istnieje też ryzyko, że przeszczep się nie przyjmie lub, że nerka będzie działać bardzo krótko. Pani Monika z uśmiechem na twarzy wspomina to, że każdy dawca jest w szpitalu traktowany jak V.I.P. Zawsze może przyjść do lekarza z każdym pytaniem. Lekarze powtarzają, że jest najważniejszy. Są jednak nie tylko mili, ale i rzeczowi. Otwarcie mówią o szansach i ryzyku. Są spotkania z psychologiem. Nikt nikogo do niczego nie namawia. Nerkę trzeba oddać świadomie i dobro wolnie.
Dała nerkę w prezencie. Tak jak się daje zegarek
– Gdy się jedzie na ten przeszczep, to jedzie osoba zdrowa, zadowolona z życia, która chce pomóc i jedzie osoba chora, po której tą chorobę widać, ale już w dwie godziny po operacji jest zupełnie odwrotnie. Mąż prawie na skrzydłach latał po oddziale jak szalony. Szczęśliwy, bo nerka zaczęła już pracować na stole, a dla osoby, która nie sikała 3 lata i miała cewnik to najlepsza rzecz na świecie. Jego nic nie bolało, a ja myślałam, że z bólu umrę. Boże, jak to bolało niemiłosiernie! Ja mam próg wytrzymałości na ból wysoki. Naprawdę. W ogóle żadnych środków przeciwbólowych, więc myślałam sobie, że co tam... Czego ja nie wzięłam ze sobą! Pilniczki do paznokci, lakiery! Ja tam miałam mieć 5 dni wolnego. Co ja tam nie narobię... Mówię wam, tragedia! Bolało bardzo, bardzo, bardzo. Ja miałam cesarkę, rodziłam naturalnie, ale w ogóle nie ma o czym mówić. Do niczego nie da się tego bólu porównać. Ból potworny, ale to przez dwa dni. Oczywiście dają środki przeciwbólowe, można ten ból jakoś uśmierzyć, ale boli bardzo. Mimo to, jak po każdej operacji, trzeba wstawać i trzeba chodzić. Zresztą ja bardzo chciałam już wracać do domu, do dzieci – przyznaje pani Monika, która w szpitalu była od poniedziałku do soboty, mimo, że lekarze chcieli zatrzymać ją do poniedziałku. Do zupełnego powrotu do zdrowia miesiąc było potrzeba, bo ból ogromny, rana głęboka. Przez brzuch się d ostają po tą nerkę, bo ona jest na plecach, więc wszystko było poruszone, ale poza przeciwbólowymi bez żadnych leków i bez żadnych zaleceń. Normalnie wraca się do domu w takim stanie w jakim się jechało, tylko bez jednej nerki – wspomina pani Monika, która przyznaje, że stan zdrowia męża poprawiał się znacznie szybciej, niż przebiegała jej rekonwalescencja. Panu Radkowi niemal natychmiast wróciły siły, które do chwili przeszczepu odbierała mu choroba. – Czuł się dużo lepiej fizycznie i psychicznie. Nie musiał jeździć co drugi dzień na dializy, co było bardzo męczące. Na początku bardzo się pilnował, bo ma moją nerkę. Tego nie, tamtego nie. Do pewnego dnia, kiedy mu powiedziałam „słuchaj, dałam Ci tą nerkę, tak jakbym Ci dała zegarek. Jak Ci dam w prezencie zegarek, to nie patrzę, czy ty go szanujesz czy nie. Twoja sprawa. Masz i rób z nim co chcesz!” Nie da się inaczej. Wdzięczność.. Tak, ale w ogóle nie robimy z tego wydarzenia. A teraz to już w ogóle mąż si ę nie zastanawia. Często mu mówię, że niedobrze, że nie szanuje – śmieje się pani Monika.
Radość i szczęście najlepszą nagrodą za ból
Młoda kobieta przyznaje, że to nie były tylko pozytywne wrażenia. Przede wszystkim musiała zostawić trójkę dzieci ze świadomością, że w najgorszym przypadku może do nich nie wrócić. – Z jednej strony byłam szczęśliwa, że się zdecydowałam i wiedziałam, że się nie wycofam, ale z drugiej tych myśli milion w głowie było, bo się nie da inaczej. Nie da się zostawić wszystkiego. Dzięki Bogu nasze dzieci były jeszcze małe. To był ostatni moment. W tej chwili już bym się nie zdecydowała. Za dużo rozumieją, za dużo wiedzą. Wtedy można im było powiedzieć, że mama wyjechała do pracy. One do dzisiaj wiedzą, że byłam w pracy. Pamiętają powrót i prezenty – opowiada pani Monika. Zaznacza, że z doświadczenia wie, iż największym problemem jest blokada u osób potrzebujących przeszczepu, które nie zgadzają się na to, żeby ktoś bliski oddał im swoją nerkę. Wiąże się to głównie ze strachem o tą drugą osobę. Dotarcie do chorego i przekonanie go, żeby się zgodził na przeszczep jest jej zdaniem największą robotą. Pani Monika zapewnia osoby, które rozważają oddanie nerki komuś bliskiemu, że jeśli tylko jest taka możliwość, to nie ma się nad czym zastanawiać. – Jak się widzi te osoby, które wracają do zdrowia, to szczęście, tą radość i te siły, to najlepsza nagroda za ten ból. Bo jedyne, co jest minusem to ten ból fizyczny – wyznaje kobieta.
Państwo Błażejczykowie starają się żyć normalnie, tak jak wszyscy. Z tym wyjątkiem, że częściej wykonują badania kontrolne. Mają trójkę dzieci. Pracują. Cieszą się zdrowiem i życiem. Swoim przykładem udowadniają, że przeszczepy rodzinne to nie fikcja, ale rzeczywistość, która może dotknąć każdego. Przekonują, że nie wolno się wtedy załamywać. Trzeba walczyć i szukać dawcy, który może być tak naprawdę bardzo blisko.
W ostatnich latach, z możliwości przeszczepu rodzinnego skorzystał jeszcze jeden mężczyzna z powiatu garwolińskiego – mieszkaniec Łaskarzewa, któremu nerkę oddała siostra z Warszawy.
(ur) 2016-01-29 14:58:23
Fot. Braun Avitum Polska, archiwum eGarwolin
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Pani Moniko,jest pani wspaniałą kobietą.Tylko pozazdrościć takiej żony.